Witam,
jestem studentką 6 roku kierunku lekarskiego oraz narzeczoną mężczyzny z podejrzeniem SM.
P. w połowie lutego br. zaczął prezentować niepokojące objawy: ból prawej gałki ocznej w skrajnych położeniach, jednooczne osłabienie ostrości wzroku. Wysłałam go czym prędzej na ostry dyżur okulistyczny, gdzie został przebadany i wykluczono zmiany patologiczne w gałce ocznej oraz dostał skierowanie na SOR. Po całonocnym koczowaniu w poczekalni, nie przyjęto go na oddział neurologii z powodu braku miejsc. Ustalono przyjęcie za kilka dni. Stawił się o czasie w szpitalu. Wykonano rezonans magnetyczny mózgu (3 zmiany demielinizacyjne, w tym 2 stare: jedna podkorowo w płacie ciemieniowym, druga przykomorowo w płacie skroniowym oraz jedna aktywna zmiana na przebiegu nerwu wzrokowego), EEG (potencjały wywołane - wydłużony czas przewodzenia impulsów), pobrano płyn mózgowo-rdzeniowy, testy neuropsychologiczne oraz podano kurs SoluMedrolu 1000mg przez 5 dni. Po kilku dniach i poprawie widzenia został wypisany do domu z zaleceniem stawienia się po odbiór wyników za 3 tygodnie. W płynie prążki oligoklonalne, wykluczono boreliozę.
Teraz moje pytanie: czy ktokolwiek po pierwszym rzucie choroby miał postawioną diagnozę i był włączony do programu lekowego? Jednym z kryteriów kwalifikujących są wytyczne McDonalda, które przewidują postawienie diagnozy już po pierwszym rzucie choroby, jeśli zaistnieją inne charakterystyczne przesłanki (które wg mnie zaistniały). Natomiast lekarka, która prowadziła P. na neurologii stwierdziła, że trzeba czekać na spokojnie, nie stawia diagnozy i konieczna jest jedynie okresowa kontrola.
Jutro wybieramy się do pewnego profesora, sławy stwardnienia rozsianego w naszym mieście. Chcę to jeszcze raz skonsultować. Kończąc medycynę mam świadomość, że najlepiej rozpocząć leczenie jak najwcześniej. I tutaj jestem w konsternacji: kryteria kwalifikacji do leczenia sobie, a życie sobie? Neurolodzy zawsze są tacy zachowawczy i koniecznie chcą, żeby wystąpił kolejny rzut albo nowa zmiana w MRI, by rozpocząć leczenie?
jestem studentką 6 roku kierunku lekarskiego oraz narzeczoną mężczyzny z podejrzeniem SM.
P. w połowie lutego br. zaczął prezentować niepokojące objawy: ból prawej gałki ocznej w skrajnych położeniach, jednooczne osłabienie ostrości wzroku. Wysłałam go czym prędzej na ostry dyżur okulistyczny, gdzie został przebadany i wykluczono zmiany patologiczne w gałce ocznej oraz dostał skierowanie na SOR. Po całonocnym koczowaniu w poczekalni, nie przyjęto go na oddział neurologii z powodu braku miejsc. Ustalono przyjęcie za kilka dni. Stawił się o czasie w szpitalu. Wykonano rezonans magnetyczny mózgu (3 zmiany demielinizacyjne, w tym 2 stare: jedna podkorowo w płacie ciemieniowym, druga przykomorowo w płacie skroniowym oraz jedna aktywna zmiana na przebiegu nerwu wzrokowego), EEG (potencjały wywołane - wydłużony czas przewodzenia impulsów), pobrano płyn mózgowo-rdzeniowy, testy neuropsychologiczne oraz podano kurs SoluMedrolu 1000mg przez 5 dni. Po kilku dniach i poprawie widzenia został wypisany do domu z zaleceniem stawienia się po odbiór wyników za 3 tygodnie. W płynie prążki oligoklonalne, wykluczono boreliozę.
Teraz moje pytanie: czy ktokolwiek po pierwszym rzucie choroby miał postawioną diagnozę i był włączony do programu lekowego? Jednym z kryteriów kwalifikujących są wytyczne McDonalda, które przewidują postawienie diagnozy już po pierwszym rzucie choroby, jeśli zaistnieją inne charakterystyczne przesłanki (które wg mnie zaistniały). Natomiast lekarka, która prowadziła P. na neurologii stwierdziła, że trzeba czekać na spokojnie, nie stawia diagnozy i konieczna jest jedynie okresowa kontrola.
Jutro wybieramy się do pewnego profesora, sławy stwardnienia rozsianego w naszym mieście. Chcę to jeszcze raz skonsultować. Kończąc medycynę mam świadomość, że najlepiej rozpocząć leczenie jak najwcześniej. I tutaj jestem w konsternacji: kryteria kwalifikacji do leczenia sobie, a życie sobie? Neurolodzy zawsze są tacy zachowawczy i koniecznie chcą, żeby wystąpił kolejny rzut albo nowa zmiana w MRI, by rozpocząć leczenie?